A to kolejny wpis mojego męża:
Zacznijmy od tego – czym jest pi hole? Pi hole to prywatny DNS z opcją filtrowania adresów kojarzonych z reklamami. Po co to komu w czasach AdBlocka? Otóż adblock nie jest niestety doskonały – po pierwsze jest wykrywany przez różne strony, które potem serwują nam żebrozasłonę z tekstem “przecież nasze całostronicowe reklamy są takie małe jak wyrok TK w sprawie aborcji i nikogo nie wkurzają”. Czasem w takiej sytuacji pozostaje tylko… odpalić stronkę w trybie debugowania i tak długo wyłączać skrypty i sekcje aż uda się pozbyć tego gówna (w imię zasad skurczysyny!), albo podkulić ogon i niestety wyłączyć AdBlocka. Pi hole działa ciut inaczej – blokuje reklamy na nieco innym poziomie – po prostu całą komunikację do zdefiniowanych w swoich filtrach adresów posyła w diabły. Ponieważ serwer z reklamami nie otrzymuje żądania ich przesłania do nas, zasób o który prosi przeglądana przez nas strona z reklamami nie może być wtedy przesłany nigdy do nas nie dociera. Z punktu widzenia skryptów anty-AdBlock nic złego się nie dzieje. Z punktu widzenia użytkownika… No nie jest tak fajnie jak z Ad Blockiem, bo większość stron jednak rezerwuje sobie miejsce na reklamy, ale za to transfer ładnie się oszczędza. Kolejną wadą pi hole jest mniejsza skuteczność w filtrowaniu reklam (wynika to z zasady działania), nie mniej jednak zawsze to lepiej niż nic. Z kolei Ad-Block działa tylko w przeglądarce, a pi-hole w całym systemie.
Ok, wstęp się skończył, przejdźmy do creme de la creme tego wpisu – czyli jak to było z instalacją pi hole u mnie. Historia jakich wiele. Pewnego pięknego dnia po prostu przyszedł do mnie jeden z synów i pożalił się… na darmowy serwer Minecrafta na którym łoił z kumplem. Oczywiście jak to dobry tatko powiedziałem młodemu – “co się będziesz męczył? Postawimy Ci serwerek w domu!”. Młody słysząc takie herezje popukał się w czoło i poszedł dalej jęczeć. Jako, że pomysł mi się spodobał wyciągnąłem z odmętów historii jeden z mniejszych komputerów jakie miałem pod ręka – netbook Toshiby, którego małżowina przywiozła mi z jU eS of (A)ej (no chyba nie myśleliście, żeby użyć do tego Raspberry Pi – wszystkie w domu są zajęte) w 2010 roku.
Komputer ten oryginalnie zawierał Windows 7 Home, ale jeszcze w 2010 roku był tak słaby, że świetnie pasowało do niego określenie “dead on arrival” i przez to nigdy nie używałem go regularnie. Zbawieniem dla niego miał być Windows 10, ale pacjent odrzucił przeszczep. Potem za pomocą Cloudflare postawiłem tam Chrome OS, ale niewiele to pomogło – komp dalej ślimaczył się okrutnie. Dlatego na hasło młodego i w celu realizacji mojego szatańskiego planu postanowiłem zainstalować tam (dla odmiany) jednego z mniej wymagających linuchów jakiego znalazłem, a który jeszcze jest jako tako wspierany. Wybór padł na Lubuntu 18 coś tam coś tam LTS (bo 32 bitowy, a nie byłem pewny ileż to bitowy jest procek w moim cudzie techniki – a że i tak ma tylko 1GB pamięci…).
Myślałby kto, że to poszło tak łatwo… Dwa dni mi zajęło dojście dlaczego nie mogę odpalić żadnego systemu z USB. Okazało się, że gdy w BIOSie uruchomiona jest opcja fastboot, wszystko dzieje się tak szybko, że zanim komputer zdąży zainicjować napęd USB już przechodzi do ładowania systemu z dysku. Wyłączenie tej opcji umożliwiło uruchomienie instalatora. Choć to nie był koniec – okazuje się, że większość tych pokurczonych dystrybucji linuksa które przyszło mi sprawdzić (Lubuntu nie było moim pierwszym wyborem) jest oparta o Ubuntu właśnie. Instalator Ubuntu z kolei na tym kompie wyświetlał na początku każdej instalacji komunikat o błędzie. Myślałem, że instalka była skopana i przetestowałem kilka z tym samym rezultatem. Dopiero stary dobry wujek google podpowiedział rozwiązanie (niestety już nie pamiętam jakie, ale coś skrajnie nieoczywistego – jak to w linuchach często bywa). I wtedy już poszło. Zainstalowałem Lubuntu, a potem nawet serwer Minecrafta. Potem jeszcze dwa inne serwery Minecrafta, bo młody mówił, że tamte były złe. Zadowolony z siebie skończyłem i dałem młodemu się pobawić. Młody pobawił się przez godzinkę i wolał dalej męczyć się z darmowym serwerem zewnętrznym niż ze swoją nową zabawką. A lizak mu w paszczę.
Wszystko wskazywało na to, że netbook ponownie uda się na wygnanie. Co z tego, że z Lubuntu na pokładzie chodził o wiele znośniej niż z Chrome OS (w pewnym momencie rozważałem nawet doinstalowanie tam Teams do nauki zdalnej, ale moi synowie kazali mi to sobie wybić z głowy, bo wg nich ekran jest za mały, a i tak po domu walają się inne równie stare, ale znacznie większe laptopy). W międzyczasie małżowina zaczęła planować swój projekt na RPi – jeśli już się pochwaliła, to wiecie o co chodzi, a jeśli nie – to się dowiecie później, a ja gdzieś w odmętach internetu trafiłem na opis pi hole właśnie i przyznam szczerze, że bardzo mi się spodobał, ponieważ pomimo wielu prób i poszukiwań nie udało mi się zrootować mojego telefonu aby postawić na nim AdAway – rozwiązanie, które działa bardzo podobnie do pi-hole tylko, że na poziomie systemu (modyfikuje plik hosts.txt, który pozwala na zbudowanie własnej tablicy przekierowań żądań DNS w taki sposób, aby komunikację do serwerów reklamowych przekierować na localhosta). Zapragnąłem więc kolejnej maliny (Zero WH dla odmiany), ale kiedy przychodzi do wydawania pieniędzy… No to odzywa się mój wewnętrzny Sknerus McKwacz i nie pozwala mi czasem na pochopne rozstawanie się z mamoną. Postanowiłem więc sprawdzić, czy gra na pewno jest warta świeczki, a że pod ręką był akurat netbook z linuchem…
Naprawdę chciałbym wam opisać jakieś ciekawe perypetie związane z instalacją Pi-hole na komputerze o złej architekturze (bo x86 albo amd64 – ciągle tego nie wiem – zamiast ARM), do tego na złym systemie (bo ani to Raspbian, ani nawet jakiś klon Debiana), ale kurde – znalazłem jakiś tutorial w necie(o ten tu -> https://linuxincluded.com/install-pi-hole-on-ubuntu/), zrobiłem go grzecznie i bezmyślnie krok po kroku i wszystko zaskoczyło za pierwszym razem. To o czym tu pisać?! Instalacja i konfiguracja była banalna dla kogoś, kto potrafi czytać tutoriale z jakim takim zrozumieniem.
Póki co – netbook chodzi jako serwer DNS od kilku już dni (bez resetów), w końcu wykazał jakąś zaletę (prądu przy wyłączonym ekranie żre tyle co malina), a dodatkowo ciągle jest na nim serwer Minecrafta! Żyć nie umierać! Co więcej w związku z powyższym jestem do przodu na kolejnej malinie (zrezygnowałem z pomysłu kupna). Zalety? Takie jak wcześniej w tekście, plus stwierdzenie oczywistego faktu, że Pi-hole ma naprawdę małe wymagania sprzętowe. Wady? Oprócz tych co powyżej – urządzenia Androidowe wymagają przypisania im stałego IP no i (co w sumie oczywiste) reklamy na nich blokują się tylko gdy są wpięte w domową sieć Wi-Fi. I jeszcze jedno – Pi-hole działa ogólnie bezproblemowo dla wymierającego obecnie (ale ciągle jeszcze bardzo żywego) adresowania IPv4, muszę jeszcze trochę pokombinować jak zestawić go dla adresów IPv6. Jest to o tyle istotne, że Google używa adresowania IPv6 co utrudnia w chwili obecnej wycinanie reklam na YT (a przynajmniej taka jest moja teoria, że utrudnia).
Jeśli więc gdzieś po domu wala się wam jakiś stary komputer – możecie spróbować dać mu drugie życie.